Lewiatan, cz.2

Stałem właśnie na ulicy pod moknącymi parasolami baru szybkiej obsługi. Jesień. Wzdrygnąłem się. Uwielbiałem tę porę roku, ale tym razem była ona wyjątkowo złośliwa i nieprzystępna. Zbutwiałe liście kleiły się do podeszwy moich nowo zakupionych butów w kolorze młodych kasztanów. Czekałem na spotkanie, które zdawało się nie nadchodzić. Spojrzałem ukradkiem na zegarek, tak by nie zamoczyć koperty. Niby wodoodporny, ale kto to może wiedzieć na pewno. Na końcu ulicy, w bladym świetle lamp, ukazała się sylwetka, która mogła należeć do mojego oczekiwanego gościa. Tak też było. Kiedy przebył odległość dzielącą nas wzdłuż całej Morrow Street złożył parasol i uchyliwszy kapelusz przedstawił się.

– Jeremiasz Felsen. Miło mi pana poznać. Szczególnie po zapowiedzi, którą pan raczył przysłać.

Był dziennikarzem. Choć to zbyt duże słowo, by opisać jego niemal zerowy kunszt literacki. Był podrzędnym dziennikarzynom brukowca, który utrzymywał się tylko i wyłącznie dzięki wkładom pieniężnym ludzi, którym na rękę było obrażać swoistych celebrities oraz być przez nich pozywanym bez jednoczesnego szargania własnego nazwiska. Słowem, była to typowa pijawka, pluskwa, która nigdy nie powinna wyjść z kałuży. Ale był mi potrzebny. Uosabiał wszystko to, czego nienawidziłem w waszej kulturze, której to znaczenie tak bardzo już wypłowiało w słońcu waszej pychy. Poza tym chciałem zrozumieć. Chciałem zrozumieć, czym się kierujecie w swoim marszu ku zagładzie. I przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie, czy znów go spotkam. Nigdy nie uwierzyłem, że odszedł na zawsze. Przez cały ten czas odnosiłem wrażenie, że jest gdzieś nieopodal, przyczajony tak samo jak ja, że obserwuje i wyczekuje na odpowiedni moment. Tylko, że według mnie moment ten wielokrotnie już przegapił. On najwyraźniej był odmiennego zdania.

Spojrzałem w twarz przybyłego człowieka i przedstawiłem się.

– Lewiatan Hobbes. – uścisnąłem jego dłoń w lodowym uścisku – Mam nadzieję na owocną współpracę. Potrzebuję od pana stosownych informacji, tuszę, iż zastosuje się pan do moich zaleceń.

– Klient płaci, klient wymaga, proszę szanownego pana! – odparł z entuzjazmem pisarzyna – ze swojej strony liczę, iż pan również okaże się być słowny.

Obiecałem temu idiocie pieniądze. Coś, co tak bardzo was wszystkich pociąga. I coś, czego pojąć wciąż nie jestem w stanie. Pieniądze nie istnieją. Widziałbym je. Tymczasem nigdy nie widziałem liter, które układałyby się w fundament pieniądza. To był wasz czysty wymysł. Wątpię, że on wiedział o tym wszystkim. A jeśli wiedział, to dziwię się, że nie interweniował. Gdyby to moje dzieło przeistaczali w takie ścierwo z pewnością nie pozostałbym obojętnym. Najwyraźniej nie jestem w stanie zrozumieć Boga. Trudno. Choć może to i szkoda, bo on zdaje się rozumieć mnie i nic z tym nie robić, jak wtedy, gdy poprosił mnie o coś, na co nie miałem żadnego wpływu. Nawet podczas snu nie dawało mi to spokoju.

Zaprosiłem Jeremiasza pisarzynę na kawę.

Konsystencją przypominała bardziej rozgotowany ryż zabarwiony krowimi ekskrementami. Jemu jednak smakowała. Kolejny argument za tym, iż jest to idealna osoba do zadania, jakie dla niego przeznaczyłem. Odpowiedni człowiek w odpowiednim miejscu, jak zwykliście mawiać.

Za oknami wciąż mżyło.

 

 

Co pana do mnie sprowadza?

 

Pytanie rozległo się głucho w przykurzonym nieco salonie. Stwierdzić, iż był zaniedbany stanowiłoby naruszenie zasad szczerości wobec czytelnika. Powiedzmy więc, iż był wręcz zagracony przedmiotami, które znajdowały swoje schronienie w tym właśnie pokoju, wynajmowanym aktualnie przez Jeremiasza Felsena.

– Wiele kwestii. Przede wszystkim muszę opowiedzieć o tym wszystkim, co powstało w mojej myśli przez ostatnie dekady – może setki? – lat. Ale chciałbym też poznać odpowiedzi na pytania.

– Jakież to pytania może mieć tak wiekowa postać? – zapytał dziennikarz próbując przejąć inicjatywę i wprowadzić atmosferę wywiadu. – Obserwacja nie dała odpowiedzi?

Lewiatan pochylił się w stronę dziennikarza i oparł łokcie na kolanach.

– A powinna? – pytająco podniósł brew.

– Wie pan, zwykle tak to już jest, że obserwacje rodzą wnioski. Panu nic się nie nasunęło?

– Owszem. Głównie to, że jesteście rasą barbarzyńców. Tym gorszą, że nie pozbawioną rozumu, choć korzystającą z niego w zakresie wyłącznie niezbędnym do wygodnego przeżycia.

– Kiepskie ma pan o nas zdanie…

– To prawda. I fałsz jednocześnie. „Kiepskie” to raczej eufemizm w stosunku do odrazy, jaką wobec was żywię. Pana również się to tyczy, panie Felsen.

Jeremiasz spojrzał pytająco na swojego rozmówcę. Zaczynała go niepokoić ta pogawędka. Klient płacił gotówką, przez co nie powinien zadawać sobie zbędnych pytań, jednakże błysk w oku jegomościa i to jego, jakby to określić, wchłanianie cienia zamiast jego rzucania, niepokoiło go i rozstrajało stopniowo w miarę postępów w pracy. Już teraz był oblany zimnym potem, a robota dopiero miała się rozpocząć…

– No dobrze… – rozpoczął zbity z tropu – przejdźmy więc może do szczegółów…

Wciąż nie mógł zebrać myśli i spiąć je w jedną gęstą chmurę, która pozwoliłaby mu na mówienie bez zająknięcia.

– Co dokładnie przeszkadza panu w mojej, jak to pan ujął, rasie?

– Hm… to dość długa lista, nie wiem, czy ma pan aż tyle czasu… – powiedział Lewiatan i mrugnął okiem w stronę Jeremiasza (tego przeszedł dreszcz od drobnego gestu) – ale choćby tak z brzegu. Za nic macie misterium natury. Lekceważycie je, a to ono dało wam życie i ono je przy was utrzymuje. I nie dość na tym; naprawia to, co wy zepsujecie.

– Ale nie jest chyba tak źle? Przecież mamy ochronę natury… są ruchy ekologiczne. Dbamy o środowisko.

– W stopniu jaki pozwala na zapobiegnięcie całkowitej jego degradacji możliwe. Ale to dla was korzystne. Robicie to dla siebie. Nie dla natury. A powinniście robić to z samego szacunku dla matki.

– Bóg uczynił nas zarządcami planety.

– W takim razie popełnił błąd.

Riposta zadźwięczała w powietrzu, po czym opadła na zakurzoną podłogę.

– Jak to Bóg się mylił? Bóg się nie myli. Po prostu. – próbował Jeremiasz.

– To zabawne, gdy mówi pan o Nim zupełnie jakbyście byli dobrymi znajomymi od lat, a wręcz wychowali w tej samej piaskownicy. Zapewniam pana, panie Felsen, że On nawet nie zdaje sobie sprawy z pana istnienia. Owszem, może jakieś mgliste przeczucie pana egzystencji. Nie wykluczam. Ale to tyle co pyłek kurzu, który strzepuje pan przed wyjściem, aby zachować pozory czystości.

Rozmowa coraz silniej wkraczała na tory, których Jeremiasz nie planował zahaczać. Spodziewał się prostej roboty. Od ekscentryka, który przecież miał pieniądze. On miał pisać, nie być obiektem krytyki swojego pracodawcy.

– Proponuję chwilę przerwy – zaproponował na próbę – kawy? Herbaty?

– Dziękuję, po prostu przejdę się po okolicy.

Lewiatan wstał z fotela, zarzucił płaszcz i wyszedł na zewnątrz.

 

Lewiatan, cz. 1

 

Długo wędrowałem przez czasy i długą przebyłem drogę w przestrzeni. Widziałem wiele. Powstania i upadki, czas zamieszek i niezmąconego niczym pokoju. Słyszałem wiele głosów, w mnogich językach, które wypowiadały prawdy straszne, a czasem całkiem błahe. Wszystkie te cywilizacje, tysiące istnień, miliony lat, powracają do mnie podczas snu milenijnego. Raz na tysiąc lat zapadam w sen znużony wędrówką. Nigdy nie wiem, kiedy się obudzę, w jakim czasie i miejscu. Krążę bezwiednie, jak statek dryfujący po bezmiarze oceanów. Ale w końcu wypływam. Zawsze wypływam. Co do tego nie ma wątpliwości. Więc nawet jeśli łudziłbyś się, że cię nie dopadnę… marne szanse. Co najwyżej opóźnisz to, co nieuniknione. Jestem lewiatanem, jednym z ostatnich ocalałych na całym świecie po potopie. Starszym jeszcze niż bóg, do którego wznosicie modły.

Jaki dziś dzień? Mamy wrzesień? Lubię wrzesień. Aleje płoną wtedy od liści, które następnie gaszone są potokami płynącymi z nieba. Szarość nieba i ruda ziemia. Nie zawsze tak było. Kiedy jeszcze nie nazywałem siebie Lewiatanem, niebo pokryte było szronem a świat był na podobieństwo lodowej komnaty. Kryształ spływał po ścianach, mieniły się w kolorach tęczy niczym łuna polarna. Gdzieniegdzie przebijały się zamarznięte ciernie, obumarłe, ale gotowe rozsadzić swoje lodowe więzienie, gdy tylko przyjdzie odpowiednia pora. Nie było wtedy was, ludzi. W ogóle pasożytów było mało. Spacerowałem po komnatach pod lodowym sklepieniem, nie czułem chłodu. Rozglądając się wokoło, myślałem – to jest prawdziwie wspaniałe. Kim jest twórca tych cudów? Co takiego przegapiłem, czyje nadejście? Wspaniały to był architekt, pełen energii i niewyczerpana skarbnica pomysłów. Malował słowem wszystko, co dopełniało chwałę jego imienia. Ja go jednak nie znałem, być może nawet odrobinę zlekceważyłem. Cóż, przywilej starców. On był młody, ustępowałem mu, czułem to, że choćbym nie chciał, przemija już mój czas. Piękne tworzył obrazy, ale wiedziałem, że znamionują one zapowiedź czegoś większego. I nie myliłem się. Niedługo po tych próbach stworzenia świata na nowo, ulepienia go z pyłu materii tak drobnej, że próba przesunięcia choćby atomu niechybnie zakończyłaby się katastrofą, nadszedł czas na dzieło najdoskonalsze i najdelikatniejsze ze wszystkich. Na was, ludzi. Różnie opisujecie ten moment.  Według jednych z was, powstaliście z gliny. Według innych z pyłu, z łez. Z czegokolwiek jednak byście nie powstali, przyznać muszę, iż ktoś, kto porywa się na taki zamiar, zaprawdę wielkim jest twórcą. Wtedy powoli zacząłem zstępować w cień. Nowy nie niepokoił mnie dotąd, sądziłem więc, iż jeśli nie będę przeszkadzał w jego pracach, pozwoli mi istnieć w spokoju. Obserwowałem, nie wychylałem nosa zanadto. On, a prędko nadaliście mu imię, nazywając go Bogiem, stworzył dla was wspaniały rezerwat, w którym mogliście się mnożyć i żyć w dobrobycie. Był to najpiękniejszy jego malunek, najdrobniejsze szczegóły wypisane były pięknie kaligrafowanymi literami, składającymi się w słowa, fundament wszechświata. Wkrótce potem doszły do tego liczby, wzniosłe i dumne. Pewne swoich podstaw. Udoskonaliły one jedynie dzieło swego twórcy.

Kochał was. Ale, co mnie z początku dziwiło, nie tak jak resztę swoich dzieł. Pozwolił wam z tej miłości na dostąpienie daru. Tchnął w was własnego ducha, ducha twórczości. Odtąd mogliście tworzyć! Technicznie przetwarzać, ale posiadaliście tę zdolność! Ja tylko widziałem słowa, które składały się na te monumentalne konstrukcje; wy mogliście przekształcać je, chociaż słów nie widzieliście! Gdyby Bóg wiedział do czego to doprowadzi… gdybym mógł temu zapobiec, uświadomić mu, jak wielką zarazę wydał na świat. Na żer jakich pasożytów go utworzył. Ale on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Cięliście drzewa, ciernie raniły wasze palce, a krew z nich tryskająca barwiła i użyźniała glebę. Mnożyliście się. Mnożyliście się na potęgę…

Jestem znużony. Bardziej niż mogłem przypuszczać. Przez te wszystkie okresy, widziałem was i to, w jaki sposób niweczycie swój boski rodowód. Partaczyliście każde najwznioślejsze pomysły przez najzwyklejszą małostkowość. Uznałem was za pasożyty i skazałem na starcie w proch z powierzchni planety. Nie byłem jednak u pełni swojej potęgi, to was uratowało. A później odwiedził mnie on. Jedyny raz, kiedy z nim rozmawiałem. Przyszedł do mnie, chociaż wydawało mi się, że jestem nie do odszukania. Poruszał się swobodnie po moim domostwie, jakby sam je zaprojektował. Wciąż nie jestem pewien, czy nie było to jedno z jego dzieł, tylko już zapomnianych. Nie mogłem dostrzec jego imienia. Odezwał się do mnie i poprosił, bym dał wam szansę. Mówił, że on w was wierzy, ufa wam, że może i macie gorsze przejścia, ale w gruncie jesteście solą Ziemi. Nie zgodziłem się. Bóg odparł tylko, że i tak nic nie zrobię, po czym odszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Po raz ostatni słyszałem jego kroki. Odszedł, jakby nigdy nie istniał. To było wieki, tysiące lat temu. Miał rację. Nic nie uczyniłem. Nie dlatego, że zaniechałem mojej decyzji, bynajmniej. Zwyczajnie nie potrafiłem zniszczyć żadnego ze słów, które on wypowiedział zanim odszedł. Pokonany zniknąłem na kolejne stulecia.

Czas przyspieszył. Zupełnie jakby ktoś coraz szybciej i szybciej obracał tę karuzelę. Od tej prędkości rozmazują się obrazy, wszystko wiruje, kolory są zamazane. Coraz trudniej odczytać mi litery świata. A wy? Wy musicie już całkiem po omacku błądzić…

Coraz trudniej było mi zdobyć się na kolejny krok. Niemożliwością wydawało się przekroczenie granicy, która została mi wyznaczona zbyt dawno.

A jednak jestem tutaj. Tutaj i teraz. I widzę. Widzę, że to, co on stworzył, dawno już zostało zniweczone. Nie ma już jego słów. Są tylko wasze. Przeinaczone. Przekształcone i wulgarne, opacznie rozumiane. Jest tylko zepsucie. Jesteście cywilizacją skazaną na porażkę. Jesteście cywilizacją śmieci.

Tak. Bywało tak wcześniej, ale z pewnością nie w takim zakresie. Brak wam opamiętania. Brak wam… czegokolwiek i wszystkiego. Boicie się. Wszystkiego.