Lewiatan, cz. 6

 

A więc nie miałem wyboru. Trzymałem za to w rękach bilet lotniczy do Rzymu. Zrezygnowałem z prac tego dnia, postanowiwszy poświęcić czas na pakowanie. W redakcji obyło się, o dziwo, bez problemów. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy też interwencji Lewiatana. Wolę nie wnikać. Ze szczegółów dotyczących podróży dowiedziałem się tylko tyle, że jest ona konieczna bym zrozumiał. Zabrakło niestety w zdaniu tego, co miałbym zrozumieć. No cóż, założyłem, że niechybnie dowiem się o tym na miejscu. Lewiatan lubił niedopowiedzenia, ale zawsze koniec końców brnął do wyjaśnienia. Liczyłem na brak odstępstw od tej zasady. Jako, że nie miałem żadnych kwiatów do podlewania ani zwierząt, które wymagałyby towarzystwa lub pielęgnacji, przygotowania przebiegały w dość luźnej atmosferze. Mijały kolejne dni do odlotu. Ostatni spędziłem siedząc na walizkach, delikatnie podekscytowany podróżą jak mały chłopiec.

Nadszedł ten dzień. Podróż przebiegła szybko i wygodnie, wręcz nadspodziewanie wygodnie. Wylądowaliśmy w całkiem niezłym upale, szczególnie dla mnie, bo wolę chłodny klimat. Lewiatanowi zdawało się nie sprawiać to żadnej różnicy. Zmienił tylko kolor garnituru i kapelusza oraz innych, nieodzownych według niego elementów garderoby, takich jak laska czy rękawiczki. Imponująco potężnie prezentowała się jego sylwetka, kiedy już uwolniona została z więzienia czerni. Biel, w którą teraz był odziany, biła po oczach i przykuwała wzrok przechodniów. Poruszał się po Rzymie, jakby było to miejsce, w którym dorastał i spędził w nim dobre dzieciństwo. Dotykał i oglądał stare ściany, widać było, że sprawia mu to niebywałą przyjemność.

– Czuje pan ten zapach, Jeremiaszu?

– Jaki zapach ma pan na myśli?

– Zapach czasu naturalnie. Wieki! – rozmarzony przymknął oczy i wysunął nos ku górze – wieki spoglądają na nas i raczą nas sobą! Zapach laurów zwycięzcy olimpiady, pot koni i ich woźniców z hipodromu, aromat ognia ze świątyni Westy!

Nie to, że nie kompletnie, ale po prostu tego nie czułem. Mury nie przemawiały do mnie słowami, które dla mojego towarzysza były aż nadto widoczne. W zasadzie nudziła mnie już trochę ta wycieczka. Byłem wdzięczny możliwości zwiedzenia Rzymu i samego pobytu w innym kraju. Mimo to, chciałem wreszcie dowiedzieć się, po co właściwie zostałem tu ściągnięty. Tymczasem większość czasu spędzaliśmy na spacerach wąskimi uliczkami i popijaniem kawy w gwarnych i zatłoczonych kawiarniach.

 

 

Oto byliśmy w Rzymie! Ojczyzna wielu słów, które, choć nietutejsze, były stąd. Przywiezione na wielkich galerach z odległych ziem wołały mnie i nęciły zmysły. Świat wprost drgał w moich oczach. Było tu tak wiele świeżości, tak niewiele w swoich fundamentach pozmieniali ludzie. Wspaniałe uczucie, wiedziałem i czułem, że potrzebowałem takiego oddechu. Jeremiasz nie wydawał się być równie zachwycony, choć całkiem przypadł mu do gustu zapach stęchlizny katakumb. Zakładam, że to ten sam, który ja czułem jako zapach wieków. Zaczynałem nawet odczuwać sympatię do tego dziennikarzyny, który brak talentu nadrabiał wytrwałością i ambicją. Wiele wkładał z siebie w powierzone mu zadanie. Chciałem jednak pokazać mu Rzym. Jedno z tych miejsc, gdzie słowo pozostało skażone w niewielkim jedynie stopniu, zarazem jedno z moich ulubionych. Wielką przyjemność sprawiło mi poruszanie się po znajomych alejkach i przesiadywanie w kawiarenkach, których stałym gościem chętnie bym pozostał. Miasto tętniło różnymi odcieniami życia, mieszał się w nim czas. Żałowałem, że nie jestem w stanie pokazać Jeremiaszowi tego, co ja oglądam. Zresztą nawet gdybym to potrafił, prawdopodobnie nie zrozumiałby czego właśnie doświadcza.

 

 

Był wczesny wieczór. Siedzieliśmy w ogródku jednej z kawiarenek przy kolacji. Kuchnia śródziemnomorska raczej mi nie odpowiadała, ale postanowiłem jak najpełniej zbierać wrażenia. Rozmawialiśmy, już nie tyle ogólnie, co w szczegółach, o Rzymie i moich odczuciach. Dochodziłem jednak do wniosku, że powodem mojego pobytu tutaj nie były moje wrażenia, a to, co czuł i przeżywał Lewiatan. Okazało się to prawdą.

– Zapewne już się pan domyślił, Jeremiaszu, że powodem naszej drobnej wycieczki, jest przedstawienie panu na przykładzie mojego postrzegania rzeczywistości.

Rzeczywiście, chyba właśnie tego się domyśliłem, a przynajmniej można było określić to w tych słowach.

– Zależałoby mi, ażeby wczuł się pan w tętno tych starych murów i postarał się dostrzec w nich pierwotne piękno i ich naturę. Słowa, które je tworzą. Sądzę, że na tak materialnym przykładzie powinno pójść łatwiej niż w pańskim salonie na przykładzie całkiem niejasnych i nieczytelnych wręcz dla pana metafor i porównań.

To prawda. Coraz lepiej rozumiałem, o co mu chodzi, jednak zdawałem sobie sprawę, że brakuje mi jakiegoś zmysłu, aby zrozumiał to w sposób dokładny. Przede wszystkim byłem zdrowy na umyśle, przez co patrząc na mur widziałem mur a nie słowa, tak więc zadanie moje było znacznie utrudnione. Starałem się jednak jak mogłem, nie chcąc zawieść towarzysza, który w szczerze chciał w ten sposób wspomóc naszą wspólną pracę.

– Z drugiej strony, jeśli to nie wystarczy, mam temat zamienny. Czas. Co pan sądzi o czasie?

Zamyśliłem się. Dotąd nie zastanawiałem się nad czasem. Raczej przyjmowałem jego obecność i w pewien sposób nieuniknioność. Planowałem z uwzględnieniem czasu, liczyłem czas, miałem go lub nie miałem, ale wiedziałem, że gdzieś tam jest.

– Czas jest.

– A co jeśli powiem panu, że czasu nie ma? Że to tylko i wyłącznie wymysł człowieka? Oczywiście o tyle oryginalny, że całkowicie nie ma on podstaw poza ludzką wyobraźnią? Co jest naprawdę imponujące, bo przecież reszta waszego słownika powstała na określenie tego, co już jest, a nie na określenie czegoś, czego nie ma, a co mieć byście chcieli…

– To znaczy? Nie zmienia to mojego poglądu, że czas istnieje… cały czas widzimy jego upływ. Nie ma czego udowadniać.

– Doprawdy? – z udawanym zaskoczeniem kontynuował Lewiatan – Sądząc po pańskich słowach, widzimy jedynie upływ czasu, nie czas sam w sobie. Widzi pan, ludzie wymyślili czas, co jest wspaniałe, bo pozwala ujarzmić nieskończoność. Wieczność podzielona została na kawałki, które jako twory mniejsze są łatwiej przyswajalne. Jak pan dzieli sobie życie? Zakładam, że to elementy długości mniej więcej kilku minut. Z pewnością dzień pański składa się z wielu etapów. To właśnie te cząstki. I dlaczego długość? Może raczej szerokość, grubość, waga? Skąd wiadomo, że czas jest długi.

Oglądałem twarz Lewiatana, który roześmiany poruszał dźwignią fundamenty wszechświata i sprawiało mu to wyraźnie radość. Nie wiedziałem, co myślę o czasie, ani nawet nie chciałem się nad tym zastanawiać. Możliwe, że dla wiecznej istoty rozmyślania takie nie stanowią problemów. Ja natomiast posiadałem przed sobą maksymalnie kilkadziesiąt lat życia, co i tak było wątpliwe z uwagi na rozwój nowotworów, który miał miejsce w ostatnich latach. Lata! Teraz cała ta paplanina Lewiatana dźwięczała mi w uszach i próbowała znaleźć posłuch w umyśle. Zacząłem rozważać, czym właściwie są lata, jak je mierzę. Czy rok to suma włosów, które mi wypadły i naskórka, który złuszczył się na mojej skórze? Kolejne zmarszczki? On najwyraźniej dostrzegł bitwę myśli, która rozgrywała się właśnie pod kopułą mojej czaszki. Choć zapewne i na ten temat miał Lewiatan stosowną koncepcję.

– No, proszę, niech się pan tak nie przejmuje. Zdaję sobie sprawę, że kompletnie gubicie się bez czasu. Nic dziwnego. Trzeba mieć jakiś punkt zaczepienia w czasoprzestrzeni, prawda?

Znowu łobuzersko mrugnął do mnie okiem. Tik ten stawał się czymś codziennym i coraz silniej irytującym.

– Moim punktem jestem ja. Wiem, że jestem tu i teraz. Nieważne czy rzeczywiście jest to ta atlasowa szerokość geograficzna ani czy godzina na moim istniejącym zegarku, rzeczywiście istnieje.

– Brawo. Bardzo rozsądne podejście. Choć dziecinne, jak mniemam.

Po tych słowach siedzieliśmy jeszcze chwilę w milczeniu, zapłaciliśmy rachunek i wróciliśmy do hotelu. Z ulgą odetchnąłem, kiedy znalazłem się wreszcie oddzielony od Lewiatana zamkniętymi drzwiami z numerem 27.

 

 

Drzwi z numerem 27 zamknęły się z cichym trzaskiem. To był dobry dzień. Wprawdzie ciężko przyswajał podstawy, ale jego reakcja dawała nadzieję na lepszy koniec edukacji. Położyłem się na sofie, przyciągnąłem stolik z kiścią winogron. Tak. Zdecydowanie doceniałem tę chwilę. Choćby nawet była niczym w zestawieniu z resztą mojego istnienia. Odczuwałem zdecydowaną satysfakcję, może nawet radość, że zdecydowałem się na współpracę z dziennikarzem. Zdawałem sobie również doskonale sprawę z banałów, jakie tłoczyłem w umysł Jeremiasza. Tak samo doskonale jak tego, że ludzie często o banałach zapominają.

Lewiatan, cz. 5

Prace nad zapisem myśli Lewiatana, mające być w rzeczy samej jego biografią przeplataną wątkami szeroko pojętej filozofii autorstwa samego Lewiatana, posuwały się mozolnie do przodu. Każde spotkanie z Lewiatanem utwierdzało Jeremiasza Felsena, że jego zleceniodawca jest po prostu świrem. Już dawno przejrzał kroniki policyjne i ogłoszenia o uciekinierach z domów dla psychicznie chorych. W żadnym z katalogów nie figurowało nazwisko Lewiatan Hobbes. Nie spodziewał się tego zresztą. Od razu wiedział, że to nie jest prawdziwe nazwisko mężczyzny, co do tego nie było wątpliwości. Nie odnalazł również niestety jego postaci na zdjęciach dołączanych do tego typu ogłoszeń. Chcąc nie chcąc, pozostawało Jeremiaszowi dwoić się i troić w wysiłkach nad wywiadem, by ukończyć go jak najszybciej i pożegnać się ostatecznie z Lewiatanem. Do tego momentu, zmuszony był przynajmniej udawać, że jego rozmówca jest zdrowy psychicznie. Czuł, że tego właśnie Lewiatan wymaga, a nie chciał mu podpaść, niezależnie czy rzeczywiście jest jakimś stworem sprzed eonów czy też zwykłym psychopatą. W obu przypadkach, zdenerwowanie Lewiatana łączyło się z wróżbą o nieciekawym końcu równie nieciekawego życia Jeremiasza Felsena.

Wziął nawet urlop w pracy. Wszystko, by jak najszybciej wypełnić zlecenie. I kłamstwem byłoby stwierdzić, że strach był jedynym motorem jego wzmożonych działań. Jeremiasz liczył bowiem na to, że za pomocą wywiadu, niezależnie od treści w nim zawartej, wybije się wreszcie ponad poziom gazety, będącej jego stałą pracą, której szczerze nienawidził. Planował to osiągnąć za pomocą autorskiej formy, w jaką zamierzał wcisnąć ów wywiad. Pozostawała ona tajemnicą, aż do publikacji pracy, a więc mniej więcej do teraz.

Już w czasach szkolnych zastanawiał się Jeremiasz nad meandrami czasu i przestrzeni w piśmie. Punkt widzenia bohatera, narracja i inne składniki, które często potrafiły zaważyć na całości książki, choćby fabuła była totalnie nietrafiona, mogły uzyskać pozytywną recenzję i przychylne opinie czytelników za pomocą samego języka, w jakim ta, eufemistycznie stwierdzając, niezbyt wartka fabuła była wyrażana. Zamysł był prosty. Mieszać. Ale w sposób inteligentny. Do tego potrzebny był wywiad. Musiał zdobyć informacje, wewnętrzne doświadczenia rozmówcy, który jednocześnie był autorem i bohaterem. Jeśli coś miało pozostawać nieoczywiste, to z pewnością była to narracja. Narracja i czas, w jakim opowiadane są historie.

Lewiatan natomiast, w chwilach wolnych od pracy z dziennikarzem, znikał z okolic bez śladu. Dziennikarz walczył czas jakiś z pokusą, by śledzić go i wybadać, dokąd się udaje. Jednak po mniej więcej tygodniu nieudolnych prób stwierdził, że gdyby nawet mu się to udało, to prawdopodobnie nie zmieniłoby to w żaden sposób atrakcyjności jego dzieła. Może poza losami jego twórcy, bo jak już zaznaczono nie był on pewien, czego może się spodziewać po Lewiatanie. Wszystko tkwiło w jego rękach.

Odczuwał jednak niepokój. W miarę upływu kolejnych tygodni Lewiatan okazywał coraz więcej znużenia, zniecierpliwienia i zdecydowanie zdarzało mu się tracić kontrolę nad sobą. Pamiętał, że podczas początkowych rozmów głos Lewiatana nie zdradzał żadnych emocji, był głuchy i stalowy, zimny. Po prostu informował o swoich myślach, bez nadawania wypowiedzi kontekstu czy jakiejkolwiek oceny. Odpowiadało to sposobowi bycia i postrzegania świata, jaki zaprezentował Lewiatan. Według niego wszystko było i nie wymagało to komentarza ani oceny. Po prostu było. Jedynym odstępstwem od tej reguły, była krytyka. Przypominało to jednak Jeremiaszowi bardziej gderanie pokolenia dziadków i babć, którzy gromili panujący system, że „za komuny było lepiej”… Teraz natomiast Lewiatan przestawał być tak stonowany, zdradzał coraz więcej emocji. Był coraz bardziej… ludzki? Ostatnim razem, najpierw uniósł się, podniósł głos prawie do krzyku, chociaż nie był to krzyk… to bardziej stanowcza forma informowania o swoich przemyśleniach, ale z nadaniem im negatywnego wydźwięku. Tak, tak to wtedy przyjął. Natomiast chwilę po wybuchu, Lewiatan opadł ciężko na fotel, przeprosił i schował twarz w dłoniach jakby chciał się rozpłakać. Ale na jego dłoniach nie dostrzegł dziennikarz wilgoci łez. Tylko bezdenny smutek oczu i rozmyty ich wyraz. Ciągle jednak pozbawiony łez…

Ciężko było pozbyć się wrażenia, że Lewiatanowi kończy się czas na coś, co określił jako swoje zadanie, misję, które musiał wykonać zanim zegar wybije ustaloną godzinę. Prace posuwały się zbyt mozolnie. Zapomnieniu uległy już wypadki owego dnia, gdy Lewiatanowi  „wykwitł” istotny pomysł. Obaj wpadli w ponurą rutynę codziennych spotkań do czasu, gdy Lewiatan wpadł owego dnia szybciej niż zazwyczaj i oznajmił jeszcze stojąc w progu:

– Ruszamy do Rzymu!

I uśmiech rozświetlił jego starą twarz. Nie zdążył nawet zdjąć kapelusza.

Jeremiasz Felsen nie do końca pojmował myśl gościa. Ruszamy do Rzymu? Tak po prostu? To totalny bezsens, widać facet kompletnie już zwariował.

– Niestety, obawiam się, że wykorzystałem limit urlopów na kolejne 2 lata… ale możemy zacząć dzisiaj wcześniej, skoro pan już przyszedł.

Lewiatan wydawał się nie zmieniać swojego postanowienia. Przeszedł przez pokój nerwowo podrzucając laskę w dłoni i stanął naprzeciw gospodarza.

– Ależ panie Jeremiaszu, nie wyraziłem się jasno – chwycił go przyjacielskim gestem za ramię – to nie było pytanie ani nawet propozycja. To stwierdzenie faktu. Proszę się o nic nie martwić, pokryję wszelkie koszty związane z podróżą. Jeśli natomiast poczucie obowiązku nie będzie dawać spokoju, mogę naturalnie porozmawiać z pańskim szefem. Co pan na to?

– Ale… – nie wiedział co powiedzieć – sam nie wiem.

– Wakacje z pewnością się panu przydadzą!

To akurat była prawda. Od kiedy przeprowadził się do nowego mieszkania, czyli jakieś 5 lat temu, nie miał prawdziwych wakacji. Nigdy jakoś nie było czasu, zawsze coś ważniejszego do roboty.

Lewiatan wyciągnął ku niemu lewą rękę. Jeremiasz dopiero dostrzegł, że trzyma w niej kopertę.

– Oto pański bilet, wylot za 3 dni. Mam nadzieję, że zdąży pan na czas z przygotowaniami.

 

Lewiatan, cz. 4

Dlaczego nie potraficie zamilknąć? Tak głęboko wryło się w waszą naturę, że usta służą do mówienia, że moglibyście zapomnieć jak jeść, ale wciąż byście o tym gadali, o tym, jak jesteście głodni,  na ulicach i przy suto zastawionych, choć bezsensownie, stołach świątecznych. Nie męczy was to? Gadacie co wam ślina na język przyniesie. Od kiedy tylko się nauczycie, wasze życie wypełnia się coraz to nowszymi i często pustymi słowami. Słowa, które w istocie posiadają olbrzymią wartość, w waszych ustach tracą swoją moc niemal całkowicie. Ogołacacie je bezmyślnie w imię czego? Nawet nie wiecie. Nawet się nie zastanawiacie. Bo mówicie, a kto mówi raczej rzadko się zastanawia, to proces błyskawiczny. Wasze życie, może to niedużo w stosunku do lat choćby moich, ale to wciąż dużo czasu. Dla was to cała wieczność. Wasza ekskluzywna wieczność, z którą możecie uczynić cokolwiek chcecie. On tak to ułożył. A wy przez wieczność nie męczycie się mówieniem! Chodzeniem, bieganiem, podnoszeniem ciężarów. Bolą was nogi, plecy, cierpicie na podrażnienie waszych oczu, wasze nerwy wzrokowe wyją o pomoc, więc zamykacie oczy, aby odpoczęły. Ale gadacie nawet jeśli nie chcecie, jakby to był jedyny rodzaj komunikacji, jaki cywilizacja wytworzyła. A co się stało z pismem chociażby, zabójcą pamięci? Po to zniszczono skuteczność i pewność pamięci, aby z pisma korzystać tylko po to, by móc przepisać to, o czym mówią usta? Powtarzam, PRZEPISAĆ? Nawet przez sen potraficie mówić. Wspaniałe. I kompletnie dla mnie niezrozumiałe. Mnie mówienie męczy. I potrzebuję regeneracji, jak oczy, nogi czy inne stawy i tym podobne.

 

Przeglądałem właśnie tekst, który poprawiałem po poprzedniej wizycie Lewiatana. Sam nie wiem, dlaczego właściwie kontynuowałem te spotkania. Było w nich coś… coś dziwnego. Ale tak niepokojąco intrygującego. Po prostu czułem, że muszę znosić kolejne zniewagi i obrażanie mnie wprost jako człowieka. Z drugiej strony, po pierwszej fali oburzenia dostrzegałem, że to co on mówi zdaje się być prawdziwe. Wszystkie jego obserwacje, jak to lubił nazywać, zdawały się mieć rzeczywiste poparcie w dekadach jak nie setkach lat przyglądania się z boku ludziom. Ale to niemożliwe, bo przecież nikt nie żyje tak długo. W dodatku sam Lewiatan nie wyglądał specjalnie staro. Wiem też, że nie podał prawdziwego nazwiska. Lewiatan Hobbes? Proszę… tania zagrywka. To musi być jakiś szaleniec, co najwyżej szaleniec z doktoratem z filozofii, a takich chyba niemało.

 

Dlaczego nie potraficie zamilknąć?

 

Dlaczego? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nawet gdy moje usta pozostawały nieruchome, słowa przewijały się przez mój umysł tak realnie, jakbym właśnie na nie spoglądał. Nie potrafię myśleć inaczej niż słowami, dopiero później pojawiają się obrazy. Nigdy nie są same. Nie potrafię myśleć obrazami…

 

 

– Myślałem trochę nad pańską ostatnią uwagą dotyczącą mówienia – zaczął Jeremiasz.

– I?

– I zastanawiam się, w jaki sposób pan formuje myśli? Nie potrafię myśleć obrazami, bez słów. Czy pan to potrafi?

– Nie jestem pewien, szanowny panie, czy aby zrozumiał pan sens mojej wypowiedzi. Ale tak, myślę, że można to nazwać myśleniem obrazami. Choć to nie do końca to. U mnie obraz jest słowem. Wszytko jest słowem, które wy przekształcacie, rozmazujecie. Ale zawsze są w obiektach słowa. Ja widzę słowa a nie obiekty, jednocześnie słowa są obiektami i odwrotnie. To po prostu to samo. Proszę wybaczyć, ale brak mi języka, by to właściwie wysłowić.

– Rozumiem. To znaczy, tak myślę. Słowo jako forma.

– Jako forma i materia. W słowie znajduje się całość bytu. Słowa, słowa, słowa. Wszędzie tylko słowa.

– Zdania?

– Nie. Słowa. Bez związków między sobą czy ze sobą. Po prostu słowa. Naturalnie jedne oddziałują na drugie, tak, ale bardziej w sposób mechaniczny. Jeśli miałbym przyrównać do czegoś, co jest panu znane, to funkcjonują one nieco jak monady Leibniza. Jedna wpływa na drugą i wzajemnie, wspólnie działają płynnie, ale jednocześnie słowo, jeśli nadać by mu duszę i zdolność postrzegania, nie jest w stanie dostrzec innego.

– Obawiam się, że to przekracza moje zdolności rozumowania. To po prostu nie brzmi dla mnie logicznie.

– Postaram się znaleźć sposób, aby mógł pan choć w części zrozumieć mój pogląd na tę sprawę. To istotne, abyśmy skończyli pracę w zadawalającym stopniu.

Po tych słowach, Lewiatan założył płaszcz, przeprosił za wcześniejsze zakończenie sesji i wyszedł z domu, tłumacząc to ważnym pomysłem, który „właśnie wykwitł w jego umyśle”. Jako, że nigdy nie powinno się gardzić wolnym popołudniem, przyjąłem to tłumaczenie bez wymówek i pogrążyłem się w upojnej drzemce.

Lewiatan, cz.3

Wyszedłem z mieszkania i skierowałem się w stronę jakiegoś budynku, którego nie znałem. Był to jedyny nieoświetlony tutaj obiekt. Wciąż padało i nieprzyjemnie wprowadzało chłód poprzez strukturę płaszcza. Robię się zbyt stary na to wszystko – pomyślałem. I miałem rację. Latarnie sączyły leniwie światło, przytłumione aurą, która sprawiała wrażenie nader niegościnnej. Kiedyś musi przestać padać… w przeciwnym razie nie byłoby tutaj miasta.

Ciemny budynek okazał się porzuconą budową. Szkoda, mogło z tego powstać coś naprawdę imponującego. Nawet w nieskończonej formie mierzyło sobie 7 pięter, a widocznym było, iż nie na tym zamierzał poprzestać architekt. Okna niższych kondygnacji rozświetlały ogniska, jakie urządzili sobie mieszkańcy tego pobojowiska. Ruszyłem dalej.

Mijałem kolejne sklepy, kawiarnie. Spoglądałem w twarze ludzi. Wszystkie tak samo zapatrzone w to, czego nie potrafią dostrzec. Wszyscy gnali na spotkanie swojego przeznaczenia, które już nie jest takie oczywiste jak kiedyś. Oni oczywiście tego nie wiedzą. Wydają się być rozumni, jednak w taki sposób, że rozum ten nie pozwala im jednocześnie na zrozumienie sedna. Tak jakby doskonale wiedzieli jak co funkcjonuje, tylko nie za bardzo mieli świadomość celu, jaki przyświeca poszczególnym tworom.

Zabawne, że zawsze urodzi się ktoś, kto ma inaczej. W każdej epoce, w każdym miejscu na tej planecie. Raz na jakiś czas stąpa po ziemi samorodny geniusz, który pozbawiony jest wprawdzie rozsądku w wymiarze, jaki obowiązuje w aktualnej chwili, ale za to on właśnie ustala nową formę dla rozumu. Rozszerza jego granice, albo też całkowicie przewartościowuje ten system. Pionierzy. Sól ziemi i klucz postępu. Odbicie boskiej cząstki pośród brudu, który zalewa rzeczywistość.

Najwyraźniej, aby ludzie zrozumieli przekaz głębszy niż ich umysły, najpierw należy stać się błaznem. Później przenieść swoją ideę, niczym dowcip. Delikatnie i bezboleśnie zaszczepić, by wkrótce czaszki ludzi wypełniły się rozwijającym się pędem wiedzy, która gotowa jest rozsadzić ich głowy. Oczywiście metaforycznie.

Król powinien zawsze mieć błazna. Nie po to, by mógł się śmiać, ale aby mieć prawdziwie niezależnego doradcę. Doradcę, który posługuje się mózgiem.

Zakręciłem w swoim spacerze dość solidne koło i trafiłem wpół świadomie na klatkę schodową mieszkania dziennikarza. Miałem wrażenie, że będzie chciał się wycofać. Nie był zbytnio zachwycony moimi przemyśleniami, a jakby nie patrzeć, to on miał podpisać tekst. Zaraz po jego publikacji zamierzałem zniknąć, więc udowodnienie, iż to nie jego własne wynurzenia, a rzeczywisty wywiad, ograniczały się do minimum. Nie zamierzałem również ułatwiać mu jego zadania. To nie było moją sprawą. Zapukałem laską do drzwi.

– Proszę wejść, wszystko gotowe, możemy kontynuować.

Przywitał mnie w nieco serdeczniejszym nastroju. Siedział przy biurku pochylony nad maszyną służącą mu do pisania. W powietrzu unosił się zapach kawy, wiele więcej obiecujący od napoju niż ten, który zakupiłem wcześniej tego dnia.

– Jeśli to nie problem, poproszę o filiżankę, pachnie wyśmienicie.

– Naturalnie, zaparzyłem dla pana również. Możemy kontynuować, jednakże chciałbym doprecyzować nieco warunki naszej współpracy. Dotarło do mnie już trochę, o jaki rodzaj wywiadu panu chodzi. Myślę, że sprostam oczekiwaniom, jednakże potrzebuję ustalić warsztat.

– Proszę bardzo, niech pan śmiało proponuje, jestem otwarty na wszystko, co tylko panu pomoże ukończyć zlecenie – rzucił zaskoczony lekko Lewiatan. Był pozytywnie zaskoczony przemianą dziennikarza.

– Przede wszystkim, w miarę możliwości, ja będę zadawał pytania, a pan odpowiadał.

– Zgadzam się.

– Dodatkowo będę potrzebował przerw na korekty materiału. Sesje rozmów codziennie aż do ukończenia projektu.

– Nie wyobrażam sobie tego inaczej.

– Znakomicie – zakończył Jeremiasz – przystąpmy zatem do pracy.

– Nosi pan krzyż, wnioskuję, że jest pan chrześcijaninem? – zapytał Lewiatan.

– To ja miałem zadawać pytania…

– W miarę możliwości. Dostrzegam tutaj coś, co je przekracza.

– No dobra. Zróbmy wyjątek – czuł, że to nie ostatni jaki będzie musiał uczynić dla dobra pracy – tak, jestem chrześcijaninem.

– Znakomicie. Zadam więc panu jedno pytanie, motywuje mnie czysta ciekawość.

– Słucham zatem.

– Gdyby mógł pan poświęcić swoje życie dla dobra ludzi, powiedzmy życie pana za życie setki osób, czy uczyniłby pan to?

– Tak. To znaczy… – zawahał się – zależy, kim byłyby te osoby.

– Obojętne.

– No nie do końca, szanowny panie. Istnieje przecież różnica między wycieczką szkolną a bandą konwojowanych więźniów.

– To prawda. Istnieje taka różnica. Ale pana nie powinno to interesować. Życie to życie. W tym przypadku sto istnień.

– Ale dzieci rokują na przyszłość.

– Więźniowie również mogą. Poza tym nie powinno to pana interesować. Nie pana kwestią jest ocena. Pańską rolą jest w tym przypadku oddanie za nich życia. Kwestię oceny pozostawmy bardziej kompetentnym do tego osobom.

– W takim razie nie wiem, nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie – poddał się dziennikarz.

– Wręcz przeciwnie, panie Felsen, odpowiedział pan nader wyczerpująco. Dziękuję. Teraz możemy kontynuować.

 

Pozytywny nastrój Jeremiasza Felsena, do jakiego zdołał przekonać się podczas nieobecności Lewiatana rozpoczynał drżeć w swoich posadach, jakby lada moment miał się rozpłynąć. Próbował dociec, o co właściwie chodziło rozmówcy, po co to pytanie. I dlaczego odpowiedź jakiej udzielił, a właściwie, której nie udzielił, zdaje się satysfakcjonować siedzącego naprzeciw Lewiatana. Spoglądał na niego znad złożonych palców, z uśmiechem, rozpartymi w fotelu ramionami rzucając cień od dogasających płomieni kominka. Cienie znów wydały się niepokojąco oderwane od postaci Lewiatana, zupełnie jakby były jego częścią, nierozerwalnie połączoną, ale jednak samodzielną i w pełni niezależną naturą. Nie chciał dowiedzieć się, ile racji jest w jego przypuszczeniach. Obawiał się, że mogłoby to być śmiertelnie niebezpieczne zaskoczenie.

 

– No dobrze, skoro więc taka odpowiedź panu wystarcza… – zawiesił na chwilę głos – zaczynajmy! Tak, zaczynajmy… Może zacznijmy od podstaw. Kim pan jest? Proszę opowiedzieć coś o sobie. Wie pan. Skąd, dokąd, dlaczego, jak długo, i tak dalej.

– Hm. Nie jestem w stanie stwierdzić jednoznacznie skąd. Pierwsze trwałe mieszkanie miałem w Sumerze, jeszcze przed czasami ich świetności. Dokładnych dat nie pamiętam. Jestem jednym z lewiatanów, reszta już chyba wyginęła, w każdym razie nie widziałem żadnego od tysiącleci. Zainteresowałem się waszą rasą, od kiedy pojawił się tutaj wasz bóg. Przyszedł nie wiadomo skąd i uformował ten świat. Wcześniej my się tym zajmowaliśmy. On jednak przeniósł to na daleko wyższy poziom umiejętności. Trzeba mu to przyznać, był o wiele lepszym architektem niż najlepsi z lewiatanów. Kiedy pozostawił ziemię samą sobie, postanowiłem krążyć po świecie i obserwować zmiany, nasycić swój wzrok jego osiągnięciami. To było coś nowego.

– Przepraszam – przerwał Felsen – czy chce pan powiedzieć, że jest pan starszy od Boga?

– Myślę, że to możliwe – zamyślił się Lewiatan – ale nie, chyba nie. Wydawał się być starszy kiedy się poznaliśmy.

– Znał pan naszego Boga?

– Właściwie to liczę, że znam go nadal. Szczerze powiedziawszy pragnę za pomocą tego wywiadu skłonić go do powrotu. Przez lata nagromadziło się wiele pytań, na które on powinien znać odpowiedź.

– A zatem jesteś nieśmiertelny?

– Widzę, że wróciliśmy do ustalonych zasad, pan pyta, ja odpowiadam – roześmiał się Lewiatan – myślę, że nie. Nie sądzę, żeby cokolwiek było nieśmiertelnego. Jestem raczej długowieczny.

– Nieźle się pan trzyma jak na miliony lat – z lekką drwiną rzucił dziennikarz.

Nie podobało mu się to wszystko. Znowu. Dochodził do wniosku, że ten facet, który siedzi właśnie przy kominku jest po prostu szalony. W dodatku w jakiś fanatyczno – religijny sposób. Z tego mogły być tylko kłopoty.

Tymczasem Lewiatan odpowiedział:

– Dziękuję. Zawdzięczam to właśnie moim drzemkom. Co jakiś czas, kiedy ulegam zmęczeniu, zastygam pod ziemią na kilkadziesiąt – kilkaset lat. To bardzo odżywcze. I jak sądzę konieczne, skoro żaden z moich współplemieńców nie stanął na mojej drodze. Jeśli dokądś nie poszli, z pewnością wymarli. Choć lubię sobie wyobrażać, że On, wie pan – wasz bóg, zabrał ich ze sobą, gdziekolwiek się stąd wybrał.

– Aha. No tak. To logiczne. I chce pan tym wywiadem nakłonić Boga do powrotu.

– Tak jak mówiłem. Sądzę też, że nie tylko mi wyjdzie to na dobre. Wam, ludziom, również przyda się jego wizyta. Może da się go nakłonić do reperacji świata. Wszystko całkiem poprzestawialiście. Obawiam się, że może mu się to nie spodobać…

– Pan jest szalony – zaryzykował Felsen z wyrazem zdumienia na twarzy po tym, co właśnie usłyszał z ust gościa.

– Czy to pytanie? – roześmiał się, po czym kontynuował – Nie sądzę, abym był szalony. Myślę natomiast, że na dziś wystarczy – powiedział cicho Lewiatan.

Jeremiasz Felsen zgadzał się z tym w całości – na dziś wystarczy. Wiedział też ze stuprocentową pewnością, że wbrew słowom Lewiatana, jego pracodawca jest zwyczajnie obłąkany.

 

Lewiatan, cz.2

Stałem właśnie na ulicy pod moknącymi parasolami baru szybkiej obsługi. Jesień. Wzdrygnąłem się. Uwielbiałem tę porę roku, ale tym razem była ona wyjątkowo złośliwa i nieprzystępna. Zbutwiałe liście kleiły się do podeszwy moich nowo zakupionych butów w kolorze młodych kasztanów. Czekałem na spotkanie, które zdawało się nie nadchodzić. Spojrzałem ukradkiem na zegarek, tak by nie zamoczyć koperty. Niby wodoodporny, ale kto to może wiedzieć na pewno. Na końcu ulicy, w bladym świetle lamp, ukazała się sylwetka, która mogła należeć do mojego oczekiwanego gościa. Tak też było. Kiedy przebył odległość dzielącą nas wzdłuż całej Morrow Street złożył parasol i uchyliwszy kapelusz przedstawił się.

– Jeremiasz Felsen. Miło mi pana poznać. Szczególnie po zapowiedzi, którą pan raczył przysłać.

Był dziennikarzem. Choć to zbyt duże słowo, by opisać jego niemal zerowy kunszt literacki. Był podrzędnym dziennikarzynom brukowca, który utrzymywał się tylko i wyłącznie dzięki wkładom pieniężnym ludzi, którym na rękę było obrażać swoistych celebrities oraz być przez nich pozywanym bez jednoczesnego szargania własnego nazwiska. Słowem, była to typowa pijawka, pluskwa, która nigdy nie powinna wyjść z kałuży. Ale był mi potrzebny. Uosabiał wszystko to, czego nienawidziłem w waszej kulturze, której to znaczenie tak bardzo już wypłowiało w słońcu waszej pychy. Poza tym chciałem zrozumieć. Chciałem zrozumieć, czym się kierujecie w swoim marszu ku zagładzie. I przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie, czy znów go spotkam. Nigdy nie uwierzyłem, że odszedł na zawsze. Przez cały ten czas odnosiłem wrażenie, że jest gdzieś nieopodal, przyczajony tak samo jak ja, że obserwuje i wyczekuje na odpowiedni moment. Tylko, że według mnie moment ten wielokrotnie już przegapił. On najwyraźniej był odmiennego zdania.

Spojrzałem w twarz przybyłego człowieka i przedstawiłem się.

– Lewiatan Hobbes. – uścisnąłem jego dłoń w lodowym uścisku – Mam nadzieję na owocną współpracę. Potrzebuję od pana stosownych informacji, tuszę, iż zastosuje się pan do moich zaleceń.

– Klient płaci, klient wymaga, proszę szanownego pana! – odparł z entuzjazmem pisarzyna – ze swojej strony liczę, iż pan również okaże się być słowny.

Obiecałem temu idiocie pieniądze. Coś, co tak bardzo was wszystkich pociąga. I coś, czego pojąć wciąż nie jestem w stanie. Pieniądze nie istnieją. Widziałbym je. Tymczasem nigdy nie widziałem liter, które układałyby się w fundament pieniądza. To był wasz czysty wymysł. Wątpię, że on wiedział o tym wszystkim. A jeśli wiedział, to dziwię się, że nie interweniował. Gdyby to moje dzieło przeistaczali w takie ścierwo z pewnością nie pozostałbym obojętnym. Najwyraźniej nie jestem w stanie zrozumieć Boga. Trudno. Choć może to i szkoda, bo on zdaje się rozumieć mnie i nic z tym nie robić, jak wtedy, gdy poprosił mnie o coś, na co nie miałem żadnego wpływu. Nawet podczas snu nie dawało mi to spokoju.

Zaprosiłem Jeremiasza pisarzynę na kawę.

Konsystencją przypominała bardziej rozgotowany ryż zabarwiony krowimi ekskrementami. Jemu jednak smakowała. Kolejny argument za tym, iż jest to idealna osoba do zadania, jakie dla niego przeznaczyłem. Odpowiedni człowiek w odpowiednim miejscu, jak zwykliście mawiać.

Za oknami wciąż mżyło.

 

 

Co pana do mnie sprowadza?

 

Pytanie rozległo się głucho w przykurzonym nieco salonie. Stwierdzić, iż był zaniedbany stanowiłoby naruszenie zasad szczerości wobec czytelnika. Powiedzmy więc, iż był wręcz zagracony przedmiotami, które znajdowały swoje schronienie w tym właśnie pokoju, wynajmowanym aktualnie przez Jeremiasza Felsena.

– Wiele kwestii. Przede wszystkim muszę opowiedzieć o tym wszystkim, co powstało w mojej myśli przez ostatnie dekady – może setki? – lat. Ale chciałbym też poznać odpowiedzi na pytania.

– Jakież to pytania może mieć tak wiekowa postać? – zapytał dziennikarz próbując przejąć inicjatywę i wprowadzić atmosferę wywiadu. – Obserwacja nie dała odpowiedzi?

Lewiatan pochylił się w stronę dziennikarza i oparł łokcie na kolanach.

– A powinna? – pytająco podniósł brew.

– Wie pan, zwykle tak to już jest, że obserwacje rodzą wnioski. Panu nic się nie nasunęło?

– Owszem. Głównie to, że jesteście rasą barbarzyńców. Tym gorszą, że nie pozbawioną rozumu, choć korzystającą z niego w zakresie wyłącznie niezbędnym do wygodnego przeżycia.

– Kiepskie ma pan o nas zdanie…

– To prawda. I fałsz jednocześnie. „Kiepskie” to raczej eufemizm w stosunku do odrazy, jaką wobec was żywię. Pana również się to tyczy, panie Felsen.

Jeremiasz spojrzał pytająco na swojego rozmówcę. Zaczynała go niepokoić ta pogawędka. Klient płacił gotówką, przez co nie powinien zadawać sobie zbędnych pytań, jednakże błysk w oku jegomościa i to jego, jakby to określić, wchłanianie cienia zamiast jego rzucania, niepokoiło go i rozstrajało stopniowo w miarę postępów w pracy. Już teraz był oblany zimnym potem, a robota dopiero miała się rozpocząć…

– No dobrze… – rozpoczął zbity z tropu – przejdźmy więc może do szczegółów…

Wciąż nie mógł zebrać myśli i spiąć je w jedną gęstą chmurę, która pozwoliłaby mu na mówienie bez zająknięcia.

– Co dokładnie przeszkadza panu w mojej, jak to pan ujął, rasie?

– Hm… to dość długa lista, nie wiem, czy ma pan aż tyle czasu… – powiedział Lewiatan i mrugnął okiem w stronę Jeremiasza (tego przeszedł dreszcz od drobnego gestu) – ale choćby tak z brzegu. Za nic macie misterium natury. Lekceważycie je, a to ono dało wam życie i ono je przy was utrzymuje. I nie dość na tym; naprawia to, co wy zepsujecie.

– Ale nie jest chyba tak źle? Przecież mamy ochronę natury… są ruchy ekologiczne. Dbamy o środowisko.

– W stopniu jaki pozwala na zapobiegnięcie całkowitej jego degradacji możliwe. Ale to dla was korzystne. Robicie to dla siebie. Nie dla natury. A powinniście robić to z samego szacunku dla matki.

– Bóg uczynił nas zarządcami planety.

– W takim razie popełnił błąd.

Riposta zadźwięczała w powietrzu, po czym opadła na zakurzoną podłogę.

– Jak to Bóg się mylił? Bóg się nie myli. Po prostu. – próbował Jeremiasz.

– To zabawne, gdy mówi pan o Nim zupełnie jakbyście byli dobrymi znajomymi od lat, a wręcz wychowali w tej samej piaskownicy. Zapewniam pana, panie Felsen, że On nawet nie zdaje sobie sprawy z pana istnienia. Owszem, może jakieś mgliste przeczucie pana egzystencji. Nie wykluczam. Ale to tyle co pyłek kurzu, który strzepuje pan przed wyjściem, aby zachować pozory czystości.

Rozmowa coraz silniej wkraczała na tory, których Jeremiasz nie planował zahaczać. Spodziewał się prostej roboty. Od ekscentryka, który przecież miał pieniądze. On miał pisać, nie być obiektem krytyki swojego pracodawcy.

– Proponuję chwilę przerwy – zaproponował na próbę – kawy? Herbaty?

– Dziękuję, po prostu przejdę się po okolicy.

Lewiatan wstał z fotela, zarzucił płaszcz i wyszedł na zewnątrz.

 

Lewiatan, cz. 1

 

Długo wędrowałem przez czasy i długą przebyłem drogę w przestrzeni. Widziałem wiele. Powstania i upadki, czas zamieszek i niezmąconego niczym pokoju. Słyszałem wiele głosów, w mnogich językach, które wypowiadały prawdy straszne, a czasem całkiem błahe. Wszystkie te cywilizacje, tysiące istnień, miliony lat, powracają do mnie podczas snu milenijnego. Raz na tysiąc lat zapadam w sen znużony wędrówką. Nigdy nie wiem, kiedy się obudzę, w jakim czasie i miejscu. Krążę bezwiednie, jak statek dryfujący po bezmiarze oceanów. Ale w końcu wypływam. Zawsze wypływam. Co do tego nie ma wątpliwości. Więc nawet jeśli łudziłbyś się, że cię nie dopadnę… marne szanse. Co najwyżej opóźnisz to, co nieuniknione. Jestem lewiatanem, jednym z ostatnich ocalałych na całym świecie po potopie. Starszym jeszcze niż bóg, do którego wznosicie modły.

Jaki dziś dzień? Mamy wrzesień? Lubię wrzesień. Aleje płoną wtedy od liści, które następnie gaszone są potokami płynącymi z nieba. Szarość nieba i ruda ziemia. Nie zawsze tak było. Kiedy jeszcze nie nazywałem siebie Lewiatanem, niebo pokryte było szronem a świat był na podobieństwo lodowej komnaty. Kryształ spływał po ścianach, mieniły się w kolorach tęczy niczym łuna polarna. Gdzieniegdzie przebijały się zamarznięte ciernie, obumarłe, ale gotowe rozsadzić swoje lodowe więzienie, gdy tylko przyjdzie odpowiednia pora. Nie było wtedy was, ludzi. W ogóle pasożytów było mało. Spacerowałem po komnatach pod lodowym sklepieniem, nie czułem chłodu. Rozglądając się wokoło, myślałem – to jest prawdziwie wspaniałe. Kim jest twórca tych cudów? Co takiego przegapiłem, czyje nadejście? Wspaniały to był architekt, pełen energii i niewyczerpana skarbnica pomysłów. Malował słowem wszystko, co dopełniało chwałę jego imienia. Ja go jednak nie znałem, być może nawet odrobinę zlekceważyłem. Cóż, przywilej starców. On był młody, ustępowałem mu, czułem to, że choćbym nie chciał, przemija już mój czas. Piękne tworzył obrazy, ale wiedziałem, że znamionują one zapowiedź czegoś większego. I nie myliłem się. Niedługo po tych próbach stworzenia świata na nowo, ulepienia go z pyłu materii tak drobnej, że próba przesunięcia choćby atomu niechybnie zakończyłaby się katastrofą, nadszedł czas na dzieło najdoskonalsze i najdelikatniejsze ze wszystkich. Na was, ludzi. Różnie opisujecie ten moment.  Według jednych z was, powstaliście z gliny. Według innych z pyłu, z łez. Z czegokolwiek jednak byście nie powstali, przyznać muszę, iż ktoś, kto porywa się na taki zamiar, zaprawdę wielkim jest twórcą. Wtedy powoli zacząłem zstępować w cień. Nowy nie niepokoił mnie dotąd, sądziłem więc, iż jeśli nie będę przeszkadzał w jego pracach, pozwoli mi istnieć w spokoju. Obserwowałem, nie wychylałem nosa zanadto. On, a prędko nadaliście mu imię, nazywając go Bogiem, stworzył dla was wspaniały rezerwat, w którym mogliście się mnożyć i żyć w dobrobycie. Był to najpiękniejszy jego malunek, najdrobniejsze szczegóły wypisane były pięknie kaligrafowanymi literami, składającymi się w słowa, fundament wszechświata. Wkrótce potem doszły do tego liczby, wzniosłe i dumne. Pewne swoich podstaw. Udoskonaliły one jedynie dzieło swego twórcy.

Kochał was. Ale, co mnie z początku dziwiło, nie tak jak resztę swoich dzieł. Pozwolił wam z tej miłości na dostąpienie daru. Tchnął w was własnego ducha, ducha twórczości. Odtąd mogliście tworzyć! Technicznie przetwarzać, ale posiadaliście tę zdolność! Ja tylko widziałem słowa, które składały się na te monumentalne konstrukcje; wy mogliście przekształcać je, chociaż słów nie widzieliście! Gdyby Bóg wiedział do czego to doprowadzi… gdybym mógł temu zapobiec, uświadomić mu, jak wielką zarazę wydał na świat. Na żer jakich pasożytów go utworzył. Ale on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Cięliście drzewa, ciernie raniły wasze palce, a krew z nich tryskająca barwiła i użyźniała glebę. Mnożyliście się. Mnożyliście się na potęgę…

Jestem znużony. Bardziej niż mogłem przypuszczać. Przez te wszystkie okresy, widziałem was i to, w jaki sposób niweczycie swój boski rodowód. Partaczyliście każde najwznioślejsze pomysły przez najzwyklejszą małostkowość. Uznałem was za pasożyty i skazałem na starcie w proch z powierzchni planety. Nie byłem jednak u pełni swojej potęgi, to was uratowało. A później odwiedził mnie on. Jedyny raz, kiedy z nim rozmawiałem. Przyszedł do mnie, chociaż wydawało mi się, że jestem nie do odszukania. Poruszał się swobodnie po moim domostwie, jakby sam je zaprojektował. Wciąż nie jestem pewien, czy nie było to jedno z jego dzieł, tylko już zapomnianych. Nie mogłem dostrzec jego imienia. Odezwał się do mnie i poprosił, bym dał wam szansę. Mówił, że on w was wierzy, ufa wam, że może i macie gorsze przejścia, ale w gruncie jesteście solą Ziemi. Nie zgodziłem się. Bóg odparł tylko, że i tak nic nie zrobię, po czym odszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Po raz ostatni słyszałem jego kroki. Odszedł, jakby nigdy nie istniał. To było wieki, tysiące lat temu. Miał rację. Nic nie uczyniłem. Nie dlatego, że zaniechałem mojej decyzji, bynajmniej. Zwyczajnie nie potrafiłem zniszczyć żadnego ze słów, które on wypowiedział zanim odszedł. Pokonany zniknąłem na kolejne stulecia.

Czas przyspieszył. Zupełnie jakby ktoś coraz szybciej i szybciej obracał tę karuzelę. Od tej prędkości rozmazują się obrazy, wszystko wiruje, kolory są zamazane. Coraz trudniej odczytać mi litery świata. A wy? Wy musicie już całkiem po omacku błądzić…

Coraz trudniej było mi zdobyć się na kolejny krok. Niemożliwością wydawało się przekroczenie granicy, która została mi wyznaczona zbyt dawno.

A jednak jestem tutaj. Tutaj i teraz. I widzę. Widzę, że to, co on stworzył, dawno już zostało zniweczone. Nie ma już jego słów. Są tylko wasze. Przeinaczone. Przekształcone i wulgarne, opacznie rozumiane. Jest tylko zepsucie. Jesteście cywilizacją skazaną na porażkę. Jesteście cywilizacją śmieci.

Tak. Bywało tak wcześniej, ale z pewnością nie w takim zakresie. Brak wam opamiętania. Brak wam… czegokolwiek i wszystkiego. Boicie się. Wszystkiego.