…
A więc nie miałem wyboru. Trzymałem za to w rękach bilet lotniczy do Rzymu. Zrezygnowałem z prac tego dnia, postanowiwszy poświęcić czas na pakowanie. W redakcji obyło się, o dziwo, bez problemów. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy też interwencji Lewiatana. Wolę nie wnikać. Ze szczegółów dotyczących podróży dowiedziałem się tylko tyle, że jest ona konieczna bym zrozumiał. Zabrakło niestety w zdaniu tego, co miałbym zrozumieć. No cóż, założyłem, że niechybnie dowiem się o tym na miejscu. Lewiatan lubił niedopowiedzenia, ale zawsze koniec końców brnął do wyjaśnienia. Liczyłem na brak odstępstw od tej zasady. Jako, że nie miałem żadnych kwiatów do podlewania ani zwierząt, które wymagałyby towarzystwa lub pielęgnacji, przygotowania przebiegały w dość luźnej atmosferze. Mijały kolejne dni do odlotu. Ostatni spędziłem siedząc na walizkach, delikatnie podekscytowany podróżą jak mały chłopiec.
Nadszedł ten dzień. Podróż przebiegła szybko i wygodnie, wręcz nadspodziewanie wygodnie. Wylądowaliśmy w całkiem niezłym upale, szczególnie dla mnie, bo wolę chłodny klimat. Lewiatanowi zdawało się nie sprawiać to żadnej różnicy. Zmienił tylko kolor garnituru i kapelusza oraz innych, nieodzownych według niego elementów garderoby, takich jak laska czy rękawiczki. Imponująco potężnie prezentowała się jego sylwetka, kiedy już uwolniona została z więzienia czerni. Biel, w którą teraz był odziany, biła po oczach i przykuwała wzrok przechodniów. Poruszał się po Rzymie, jakby było to miejsce, w którym dorastał i spędził w nim dobre dzieciństwo. Dotykał i oglądał stare ściany, widać było, że sprawia mu to niebywałą przyjemność.
– Czuje pan ten zapach, Jeremiaszu?
– Jaki zapach ma pan na myśli?
– Zapach czasu naturalnie. Wieki! – rozmarzony przymknął oczy i wysunął nos ku górze – wieki spoglądają na nas i raczą nas sobą! Zapach laurów zwycięzcy olimpiady, pot koni i ich woźniców z hipodromu, aromat ognia ze świątyni Westy!
Nie to, że nie kompletnie, ale po prostu tego nie czułem. Mury nie przemawiały do mnie słowami, które dla mojego towarzysza były aż nadto widoczne. W zasadzie nudziła mnie już trochę ta wycieczka. Byłem wdzięczny możliwości zwiedzenia Rzymu i samego pobytu w innym kraju. Mimo to, chciałem wreszcie dowiedzieć się, po co właściwie zostałem tu ściągnięty. Tymczasem większość czasu spędzaliśmy na spacerach wąskimi uliczkami i popijaniem kawy w gwarnych i zatłoczonych kawiarniach.
…
Oto byliśmy w Rzymie! Ojczyzna wielu słów, które, choć nietutejsze, były stąd. Przywiezione na wielkich galerach z odległych ziem wołały mnie i nęciły zmysły. Świat wprost drgał w moich oczach. Było tu tak wiele świeżości, tak niewiele w swoich fundamentach pozmieniali ludzie. Wspaniałe uczucie, wiedziałem i czułem, że potrzebowałem takiego oddechu. Jeremiasz nie wydawał się być równie zachwycony, choć całkiem przypadł mu do gustu zapach stęchlizny katakumb. Zakładam, że to ten sam, który ja czułem jako zapach wieków. Zaczynałem nawet odczuwać sympatię do tego dziennikarzyny, który brak talentu nadrabiał wytrwałością i ambicją. Wiele wkładał z siebie w powierzone mu zadanie. Chciałem jednak pokazać mu Rzym. Jedno z tych miejsc, gdzie słowo pozostało skażone w niewielkim jedynie stopniu, zarazem jedno z moich ulubionych. Wielką przyjemność sprawiło mi poruszanie się po znajomych alejkach i przesiadywanie w kawiarenkach, których stałym gościem chętnie bym pozostał. Miasto tętniło różnymi odcieniami życia, mieszał się w nim czas. Żałowałem, że nie jestem w stanie pokazać Jeremiaszowi tego, co ja oglądam. Zresztą nawet gdybym to potrafił, prawdopodobnie nie zrozumiałby czego właśnie doświadcza.
…
Był wczesny wieczór. Siedzieliśmy w ogródku jednej z kawiarenek przy kolacji. Kuchnia śródziemnomorska raczej mi nie odpowiadała, ale postanowiłem jak najpełniej zbierać wrażenia. Rozmawialiśmy, już nie tyle ogólnie, co w szczegółach, o Rzymie i moich odczuciach. Dochodziłem jednak do wniosku, że powodem mojego pobytu tutaj nie były moje wrażenia, a to, co czuł i przeżywał Lewiatan. Okazało się to prawdą.
– Zapewne już się pan domyślił, Jeremiaszu, że powodem naszej drobnej wycieczki, jest przedstawienie panu na przykładzie mojego postrzegania rzeczywistości.
Rzeczywiście, chyba właśnie tego się domyśliłem, a przynajmniej można było określić to w tych słowach.
– Zależałoby mi, ażeby wczuł się pan w tętno tych starych murów i postarał się dostrzec w nich pierwotne piękno i ich naturę. Słowa, które je tworzą. Sądzę, że na tak materialnym przykładzie powinno pójść łatwiej niż w pańskim salonie na przykładzie całkiem niejasnych i nieczytelnych wręcz dla pana metafor i porównań.
To prawda. Coraz lepiej rozumiałem, o co mu chodzi, jednak zdawałem sobie sprawę, że brakuje mi jakiegoś zmysłu, aby zrozumiał to w sposób dokładny. Przede wszystkim byłem zdrowy na umyśle, przez co patrząc na mur widziałem mur a nie słowa, tak więc zadanie moje było znacznie utrudnione. Starałem się jednak jak mogłem, nie chcąc zawieść towarzysza, który w szczerze chciał w ten sposób wspomóc naszą wspólną pracę.
– Z drugiej strony, jeśli to nie wystarczy, mam temat zamienny. Czas. Co pan sądzi o czasie?
Zamyśliłem się. Dotąd nie zastanawiałem się nad czasem. Raczej przyjmowałem jego obecność i w pewien sposób nieuniknioność. Planowałem z uwzględnieniem czasu, liczyłem czas, miałem go lub nie miałem, ale wiedziałem, że gdzieś tam jest.
– Czas jest.
– A co jeśli powiem panu, że czasu nie ma? Że to tylko i wyłącznie wymysł człowieka? Oczywiście o tyle oryginalny, że całkowicie nie ma on podstaw poza ludzką wyobraźnią? Co jest naprawdę imponujące, bo przecież reszta waszego słownika powstała na określenie tego, co już jest, a nie na określenie czegoś, czego nie ma, a co mieć byście chcieli…
– To znaczy? Nie zmienia to mojego poglądu, że czas istnieje… cały czas widzimy jego upływ. Nie ma czego udowadniać.
– Doprawdy? – z udawanym zaskoczeniem kontynuował Lewiatan – Sądząc po pańskich słowach, widzimy jedynie upływ czasu, nie czas sam w sobie. Widzi pan, ludzie wymyślili czas, co jest wspaniałe, bo pozwala ujarzmić nieskończoność. Wieczność podzielona została na kawałki, które jako twory mniejsze są łatwiej przyswajalne. Jak pan dzieli sobie życie? Zakładam, że to elementy długości mniej więcej kilku minut. Z pewnością dzień pański składa się z wielu etapów. To właśnie te cząstki. I dlaczego długość? Może raczej szerokość, grubość, waga? Skąd wiadomo, że czas jest długi.
Oglądałem twarz Lewiatana, który roześmiany poruszał dźwignią fundamenty wszechświata i sprawiało mu to wyraźnie radość. Nie wiedziałem, co myślę o czasie, ani nawet nie chciałem się nad tym zastanawiać. Możliwe, że dla wiecznej istoty rozmyślania takie nie stanowią problemów. Ja natomiast posiadałem przed sobą maksymalnie kilkadziesiąt lat życia, co i tak było wątpliwe z uwagi na rozwój nowotworów, który miał miejsce w ostatnich latach. Lata! Teraz cała ta paplanina Lewiatana dźwięczała mi w uszach i próbowała znaleźć posłuch w umyśle. Zacząłem rozważać, czym właściwie są lata, jak je mierzę. Czy rok to suma włosów, które mi wypadły i naskórka, który złuszczył się na mojej skórze? Kolejne zmarszczki? On najwyraźniej dostrzegł bitwę myśli, która rozgrywała się właśnie pod kopułą mojej czaszki. Choć zapewne i na ten temat miał Lewiatan stosowną koncepcję.
– No, proszę, niech się pan tak nie przejmuje. Zdaję sobie sprawę, że kompletnie gubicie się bez czasu. Nic dziwnego. Trzeba mieć jakiś punkt zaczepienia w czasoprzestrzeni, prawda?
Znowu łobuzersko mrugnął do mnie okiem. Tik ten stawał się czymś codziennym i coraz silniej irytującym.
– Moim punktem jestem ja. Wiem, że jestem tu i teraz. Nieważne czy rzeczywiście jest to ta atlasowa szerokość geograficzna ani czy godzina na moim istniejącym zegarku, rzeczywiście istnieje.
– Brawo. Bardzo rozsądne podejście. Choć dziecinne, jak mniemam.
Po tych słowach siedzieliśmy jeszcze chwilę w milczeniu, zapłaciliśmy rachunek i wróciliśmy do hotelu. Z ulgą odetchnąłem, kiedy znalazłem się wreszcie oddzielony od Lewiatana zamkniętymi drzwiami z numerem 27.
…
Drzwi z numerem 27 zamknęły się z cichym trzaskiem. To był dobry dzień. Wprawdzie ciężko przyswajał podstawy, ale jego reakcja dawała nadzieję na lepszy koniec edukacji. Położyłem się na sofie, przyciągnąłem stolik z kiścią winogron. Tak. Zdecydowanie doceniałem tę chwilę. Choćby nawet była niczym w zestawieniu z resztą mojego istnienia. Odczuwałem zdecydowaną satysfakcję, może nawet radość, że zdecydowałem się na współpracę z dziennikarzem. Zdawałem sobie również doskonale sprawę z banałów, jakie tłoczyłem w umysł Jeremiasza. Tak samo doskonale jak tego, że ludzie często o banałach zapominają.