Lewiatan, cz. 1

 

Długo wędrowałem przez czasy i długą przebyłem drogę w przestrzeni. Widziałem wiele. Powstania i upadki, czas zamieszek i niezmąconego niczym pokoju. Słyszałem wiele głosów, w mnogich językach, które wypowiadały prawdy straszne, a czasem całkiem błahe. Wszystkie te cywilizacje, tysiące istnień, miliony lat, powracają do mnie podczas snu milenijnego. Raz na tysiąc lat zapadam w sen znużony wędrówką. Nigdy nie wiem, kiedy się obudzę, w jakim czasie i miejscu. Krążę bezwiednie, jak statek dryfujący po bezmiarze oceanów. Ale w końcu wypływam. Zawsze wypływam. Co do tego nie ma wątpliwości. Więc nawet jeśli łudziłbyś się, że cię nie dopadnę… marne szanse. Co najwyżej opóźnisz to, co nieuniknione. Jestem lewiatanem, jednym z ostatnich ocalałych na całym świecie po potopie. Starszym jeszcze niż bóg, do którego wznosicie modły.

Jaki dziś dzień? Mamy wrzesień? Lubię wrzesień. Aleje płoną wtedy od liści, które następnie gaszone są potokami płynącymi z nieba. Szarość nieba i ruda ziemia. Nie zawsze tak było. Kiedy jeszcze nie nazywałem siebie Lewiatanem, niebo pokryte było szronem a świat był na podobieństwo lodowej komnaty. Kryształ spływał po ścianach, mieniły się w kolorach tęczy niczym łuna polarna. Gdzieniegdzie przebijały się zamarznięte ciernie, obumarłe, ale gotowe rozsadzić swoje lodowe więzienie, gdy tylko przyjdzie odpowiednia pora. Nie było wtedy was, ludzi. W ogóle pasożytów było mało. Spacerowałem po komnatach pod lodowym sklepieniem, nie czułem chłodu. Rozglądając się wokoło, myślałem – to jest prawdziwie wspaniałe. Kim jest twórca tych cudów? Co takiego przegapiłem, czyje nadejście? Wspaniały to był architekt, pełen energii i niewyczerpana skarbnica pomysłów. Malował słowem wszystko, co dopełniało chwałę jego imienia. Ja go jednak nie znałem, być może nawet odrobinę zlekceważyłem. Cóż, przywilej starców. On był młody, ustępowałem mu, czułem to, że choćbym nie chciał, przemija już mój czas. Piękne tworzył obrazy, ale wiedziałem, że znamionują one zapowiedź czegoś większego. I nie myliłem się. Niedługo po tych próbach stworzenia świata na nowo, ulepienia go z pyłu materii tak drobnej, że próba przesunięcia choćby atomu niechybnie zakończyłaby się katastrofą, nadszedł czas na dzieło najdoskonalsze i najdelikatniejsze ze wszystkich. Na was, ludzi. Różnie opisujecie ten moment.  Według jednych z was, powstaliście z gliny. Według innych z pyłu, z łez. Z czegokolwiek jednak byście nie powstali, przyznać muszę, iż ktoś, kto porywa się na taki zamiar, zaprawdę wielkim jest twórcą. Wtedy powoli zacząłem zstępować w cień. Nowy nie niepokoił mnie dotąd, sądziłem więc, iż jeśli nie będę przeszkadzał w jego pracach, pozwoli mi istnieć w spokoju. Obserwowałem, nie wychylałem nosa zanadto. On, a prędko nadaliście mu imię, nazywając go Bogiem, stworzył dla was wspaniały rezerwat, w którym mogliście się mnożyć i żyć w dobrobycie. Był to najpiękniejszy jego malunek, najdrobniejsze szczegóły wypisane były pięknie kaligrafowanymi literami, składającymi się w słowa, fundament wszechświata. Wkrótce potem doszły do tego liczby, wzniosłe i dumne. Pewne swoich podstaw. Udoskonaliły one jedynie dzieło swego twórcy.

Kochał was. Ale, co mnie z początku dziwiło, nie tak jak resztę swoich dzieł. Pozwolił wam z tej miłości na dostąpienie daru. Tchnął w was własnego ducha, ducha twórczości. Odtąd mogliście tworzyć! Technicznie przetwarzać, ale posiadaliście tę zdolność! Ja tylko widziałem słowa, które składały się na te monumentalne konstrukcje; wy mogliście przekształcać je, chociaż słów nie widzieliście! Gdyby Bóg wiedział do czego to doprowadzi… gdybym mógł temu zapobiec, uświadomić mu, jak wielką zarazę wydał na świat. Na żer jakich pasożytów go utworzył. Ale on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Cięliście drzewa, ciernie raniły wasze palce, a krew z nich tryskająca barwiła i użyźniała glebę. Mnożyliście się. Mnożyliście się na potęgę…

Jestem znużony. Bardziej niż mogłem przypuszczać. Przez te wszystkie okresy, widziałem was i to, w jaki sposób niweczycie swój boski rodowód. Partaczyliście każde najwznioślejsze pomysły przez najzwyklejszą małostkowość. Uznałem was za pasożyty i skazałem na starcie w proch z powierzchni planety. Nie byłem jednak u pełni swojej potęgi, to was uratowało. A później odwiedził mnie on. Jedyny raz, kiedy z nim rozmawiałem. Przyszedł do mnie, chociaż wydawało mi się, że jestem nie do odszukania. Poruszał się swobodnie po moim domostwie, jakby sam je zaprojektował. Wciąż nie jestem pewien, czy nie było to jedno z jego dzieł, tylko już zapomnianych. Nie mogłem dostrzec jego imienia. Odezwał się do mnie i poprosił, bym dał wam szansę. Mówił, że on w was wierzy, ufa wam, że może i macie gorsze przejścia, ale w gruncie jesteście solą Ziemi. Nie zgodziłem się. Bóg odparł tylko, że i tak nic nie zrobię, po czym odszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Po raz ostatni słyszałem jego kroki. Odszedł, jakby nigdy nie istniał. To było wieki, tysiące lat temu. Miał rację. Nic nie uczyniłem. Nie dlatego, że zaniechałem mojej decyzji, bynajmniej. Zwyczajnie nie potrafiłem zniszczyć żadnego ze słów, które on wypowiedział zanim odszedł. Pokonany zniknąłem na kolejne stulecia.

Czas przyspieszył. Zupełnie jakby ktoś coraz szybciej i szybciej obracał tę karuzelę. Od tej prędkości rozmazują się obrazy, wszystko wiruje, kolory są zamazane. Coraz trudniej odczytać mi litery świata. A wy? Wy musicie już całkiem po omacku błądzić…

Coraz trudniej było mi zdobyć się na kolejny krok. Niemożliwością wydawało się przekroczenie granicy, która została mi wyznaczona zbyt dawno.

A jednak jestem tutaj. Tutaj i teraz. I widzę. Widzę, że to, co on stworzył, dawno już zostało zniweczone. Nie ma już jego słów. Są tylko wasze. Przeinaczone. Przekształcone i wulgarne, opacznie rozumiane. Jest tylko zepsucie. Jesteście cywilizacją skazaną na porażkę. Jesteście cywilizacją śmieci.

Tak. Bywało tak wcześniej, ale z pewnością nie w takim zakresie. Brak wam opamiętania. Brak wam… czegokolwiek i wszystkiego. Boicie się. Wszystkiego.